[APH] Zagadka Cherry England (France/England)

Arthur bardzo lubił deszczową pogodę panującą w Londynie, ale od czasu do czasu wybierał się w odwiedziny do swoich dawnych kolonii, zwłaszcza tam, gdzie było ciepło i słonecznie. Takie coroczne wycieczki organizował sobie sam, nie przeglądał żadnych ofert biur podróży. Jednak pewnego dnia, idąc ulicą zobaczył na ruchomym billboardzie reklamę wycieczki na wyspę, której nie pamiętał z żadnej z map, zarówno ze starym jak i nowym nazewnictwem. Wyspa nazywała się Cherry England i ponoć leżała na Atlantyku, u wybrzeży Afryki.

– Co za oszustwo – mruknął do siebie i poszedł dalej. Jednak nie mógł zapomnieć o tym dziwnym zdarzeniu. Prześledził serwisy informacyjne, w których mogłaby się pojawić wiadomość o odkryciu Cherry England. Dotychczas miał wrażenie, że wszystkie wyspy przy afrykańskim wybrzeżu zostały zbadane i naniesione na mapę. Internetowe mapy nie znajdowały takiego miejsca, ale biuro podróży tłumaczyło to niedawnym rozkwitem turystyki w tamtym regionie, który zaczął się od milionera, który kupił tę wyspę (od kogo, tego już nie było wiadomo) i wybudował na niej kompleks willi dla przyjezdnych. Wszystko to wyglądało na porządny „fake” i Anglia, który nagle odkrył w sobie pasję detektywistyczną, nie mógł już spokojnie spać, bo myślał o tym, co się kryje pod tajemniczą ofertą biura podróży.

W końcu postanowił sam przekonać się, gdzie dostanie się po odbyciu lotu na Cherry England. Bilet zabukował na przelot do miejsca o dokładnie takiej nazwie. Teraz wyglądało to na zupełnie prawdziwą lokalizację. Razem z nim leciało tam około siedemdziesięciu osób. Oprócz jednego człowieka w długim, czarnym płaszczu, kapeluszu i okularach przyciemnianych oraz wielkiej płachty gazety, wszyscy podróżni wyglądali jak przeciętni turyści.

Zorientował się, że coś jest nie tak, kiedy zniżyli lot. To nie wyglądało jak wyspa, ale jak wybrzeże i to zdecydowanie nieafrykańskie. Arthur podróżował już tak długo, że miał dobre rozeznanie w tym, nad czym przelatywał.

Kiedy opuścił lotnisko i skierował się na parking taksówek tuż przed nim znalazł się dziwny podróżny w płaszczu.

– Dokąd pan sobie życzy jechać? – spytał poprawiając okulary i wskazując na jeden z samochodów.

– Do willi numer dwa przy Słonecznej Alei – odparł zaskoczony Arthur. Szóstym zmysłem czuł, że ten mężczyzna wiąże się z tajemnicą wyspy, na której rzekomo się znalazł.

Wszystkie elementy układanki znalazły swoje miejsca i zagadka Cherry England została rozwiązana, kiedy Arthur relaksował się w jacuzzi w willi.

– Cholera! Pierdolony żabojad! – zaklął Anglia wyskakując na wyłożoną kafelkami podłogę w łazience omal się nie przewracając. Już po chwili wybrał numer Francisa i z niecierpliwością czekał na odebranie.

– Już jesteś? – zdziwił się Francja.

– Nie, czemu? I gdzie, według ciebie, jestem? – odpowiedział poirytowany Anglia.

– W wil- jednak Arthur nie dał mu dokończyć.

– Możesz mi, do kurwy nędzy, wytłumaczyć, dlaczego mnie tu jakimś cudem ściągnąłeś?! – krzyknął.

– Kochany, wiesz po co– odparł Francja, a Anglia wyobraził sobie jego minę, kiedy to mówił i zalała go jeszcze większa fala gniewu.

– To prawie jak kidnapping! Wiesz, co to znaczy?! Pójdziesz siedzieć!

– Ale nie przyznasz, że cała intryga nieźle mi wyszła? – powiedział przekornie Francja.

– Tak! To znaczy nie wyszła!

– Ale przyjechałeś, kochany – zauważył Francis łagodnie. – Otworzysz mi?

– Spadaj, cholerny perwersie!

Anglia rozłączył się i usiadł bezradnie, wprost na podłodze. Przeczesał palcami wilgotne włosy. Jego policzki i czoło było rozpalone jak w gorączce.

– Spokojnie, to palant – powiedział na głos opanowując emocje. – Nic mnie nie obchodzą jego uczucia. Uczucia!

Jeszcze tego samego dnia spakował się z powrotem i kupił bilet na samolot. Rozważał jeszcze, czy może warto w końcu spróbować przemówić do rozsądku Francisowi, że ich związek nie ma sensu, nawet na jedną noc, bo… on chce czegoś więcej, a z Francją to niemożliwe. Francis kocha dla piękna miłości i nieważne kogo. Przynajmniej dla żabojada nieważne. Arthur westchnął, jego arystokratyczne maniery nie pozwalały na bycie z kimś takim. Zresztą, po co się tak męczyć i być z najczulszym kochankiem, który pamięta o nim w przerwach między zachwycaniem się sztuką a flirtem z kolejnymi ludźmi dla samego uczucia miłości? Ktoś musi się poświęcić w takim wypadku.

Arthur chciał trzymać się swoich dawno ustalonych zasad, dlatego wyjechał nie spotkawszy się wcześniej z Francisem.

[APH] Retrospekcja (France/Seychelles)

Pewnego, sobotniego wieczora Francis siedział na ławce, w parku, podziwiając podświetlaną fontannę. Nudził się, bo nie chciał się pokazywać na oczy swoim znajomym ze względu na potworne upokorzenie przez Anglię. Arthur twierdził, że Francja był zbyt zapatrzony w siebie, by utrzymać to, czego dokonał Napoleon. Kłótnia była znacznie obszerniejsza w docinki, ale Francis pamiętał najbardziej to o Napoleonie, jego jednym z największych i najbardziej stylowych przywódców.
Francja wyjął telefon, by zrobić zdjęcie fontanny, ale nagle przypomniał sobie o bardzo dawnej znajomej, z czasów, gdy był jeszcze piratem i podróżował po świecie…

Był piękny, upalny dzień, kiedy on i ciemnoskóra dziewczyna sączyli swoje drinki siedząc na plaży i podziwiając zachód słońca. Potem Francis przeszedł do bardziej romantycznych spraw, całując namiętnie Seszele w usta, co chętnie odwzajemniła. Skóra dziewczyny była ciepła jak promień słońca, pachniała wiatrem. Francis chciał sprawdzić, czy taka jest na całym ciele, delikatnie zsunął jej sukienkę. Dziewczyna zdjęła Francisowi koszulę, przesuwając dłońmi po jego klatce piersiowej, co wywołało u niego dreszcz podniecenia.
Jednak to słowa nie sprawiły mu dotąd takiej satysfakcji, wręcz mściwej, jak te, które usłyszał od Seszele podczas pożegnania.
-Gdybyś przybył wcześniej, to nigdy nie zgodziłabym się zostać kolonią angielską.

Francji, na to wspomnienie, wrócił dobry humor.

[APH] Ostatnia lekcja – jeden więcej (Spain/Romano)

Spamano inspirowane piosenką „One too many” Three Days Grace, cytat napisany kursywą.

Leżeli na miękkiej trawie, stykając się głowami i patrząc na pierzaste chmury. Znużyli się wymyślaniem rzeczy, kojarzących się z kształtami obłoków i rozpoczęli grę w „pomidora”.

– Wydałem wczoraj ostatnie oszczędności na pisemko erotyczne z Francji – wyznał Hiszpania. Lovino nie był łatwym przeciwnikiem w tej grze, toteż Antonio chwytał się najczęściej sytuacji z życia wziętych, bo takie zwykle śmieszyły Romano najbardziej.

– Pomidor. – Antonio usłyszał nadzwyczaj spokojny głos Lovino.

– Ale to prawda – mruknął Hiszpania. Romano nadal się nie roześmiał i spokojnie odparł:

– Pomidor.

– Chcesz, to opowiem ci co tam było. Ze szczegółami – dodał Antonio kusząco.

– Pooomidooor – ziewnął Lovino. Hiszpania uniósł się na rękach i oparł dłonie po obu stronach głowy Romano. Patrzył w jego bursztynowe oczy i nie mógł pozbyć się wrażenia, że w tych tęczówkach widzi iskierki zaciekawienia.

– Lubię patrzeć jak zasypiasz, bo wyglądasz wtedy bardziej atrakcyjnie niż wszystkie modelki z okładek Playboya razem wzięte – powiedział Antonio, zniżając się do ust Włoch. Pocałunek był krótki, bo Hiszpania ugiął za mocno ręce i omal nie uderzył nosem w brodę Lovino. Chłopcy podnieśli się i byłby to koniec pikniku, gdyby Antonio nie wpadł na pomysł nagrania piosenki w tych pięknych okolicznościach przyrody. Znajdowali się w ogrodzie Hiszpanii, niedaleko rósł okazały, czerwony hibiskus, z którego Antonio był równie dumny, co z pomidorów. Romano z chęcią pomógł chłopakowi z kamerą i mikrofonem, a potem usiadł po przeciwnej stronie koca i zapatrzył się na smukłe palce, szarpiące struny gitary i zasłuchał w melancholijny, melodyjny głos Hiszpanii. Piosenka była o pierwszym instrumencie Antonia, który znalazł w piwnicy. Lovino pomagał wtedy Hiszpanii w porządkach i widział tę gitarę, była zakurzona, lekko spleśniała, a jej struny przy najmniejszym dotknięciu niemiło dźwięczały. Dla niego to był zwykły grat, ale nie według Antonia, dla niego to był największy skarb.

Na koniec występu Antonio wyciągnął z pokrowca stary instrument i pokazał do kamery. Włochy był trochę zaskoczony, że Hiszpania wyczyścił ją i wymienił struny. Nadal wyglądała jak rupieć, ale już bardziej jak rupieć świadomy swojej wartości muzealnej. Miała ładne, złoto-pomarańczowe zdobienia, które lekko się starły.

– Do zobaczonka! – powiedział Antonio, a Lovino zakończył nagrywanie.

– Możesz na niej zagrać? – spytał Romano, wskazując starą gitarę.

– Mogę, teoretycznie. W praktyce… no, jeszcze nie próbowałem – odparł Antonio.

– Następny filmik możesz nagrać w mieście, dla kontrastu. Zagrasz na tym starociu, gdzieś na spalonym słońcu placu, wśród turystów, którzy rzucą ci kilka miedziaków. Wiesz, taki oldskul. – Romano rozkręcał się w swoim pomyśle, musiał zwijać koc, ale i tak jakimś cudem udawało mu się gestykulować jedną ręką.

– Genialnie! – Hiszpania zapałał entuzjazmem do pomysłu Lovino. – Idziemy od razu.

Pogrążając się w gadaniu, szybko dotarli do miasta i rozejrzeli się za dogodnym miejscem. Hiszpania chciał kręcić filmik koniecznie przy fontannie, ale Lovino zdecydowanie odciągał go od tego pomysłu.

– Będzie za dużo szumu – powiedział, rozglądając się po placu.

– Ale za to trochę chłodniej! I to tło! – Antonio przyciągnął go do siebie jednym ruchem łokcia, a drugą ręką zatoczył łuk podkreślając dokładnie, o które miejsce jako tło mu chodzi. Romano zauważył, że po drugiej stronie fontanny Japonia robi zdjęcie, na którym znajdą się również oni.

– Puszczaj – szepnął nerwowo do ucha Antonio. Hiszpania go posłuchał i zabrał rękę z jego ramienia.

– Czyli tutaj? Rozstawiaj kamerę i kręcimy! Będzie jak za dawnych czasów… – rozmarzył się Antonio.

– … kiedy jeszcze nie robiłeś tego dla kasy – dopowiedział Lovino.

– Nie robię tego tylko dla kasy! – Antonio udawał oburzenie, ale chyba dojść dobrze, bo ktoś za nimi się odezwał:

– Rozmawiają jak stare, dobre małżeństwo.

Włochy odwrócił się natychmiast, czując, że policzki zaczynają go palić. Spiorunował wzrokiem Artura Kirklanda, który wydawał się mówić jakby do siebie, bo patrzył w przestrzeń po lewej stronie. Anglia nawet nie zauważył groźnego spojrzenia i odszedł nawet nie odpowiadając na „cześć!”, rzucone przez Hiszpanię.

– Czy on mówił o nas? Na pewno mówił o nas. Ja pitolę, co za dureń. Jakie małżeństwo?! Nie jesteśmy żadnym małżeństwem! – Ostatnie zdanie prawie wykrzyczał w stronę grupki turystów, która z zaciekawieniem zaczęła przyglądać się Hiszpanii rozstawiającemu sprzęt do nagrywania. Lovino wsadził ręce w kieszenie i odwrócił się do Antonia.

– Niby nie jesteśmy, ale – Antonio nie dane było skończyć.

– Nie ma żadnego ale. To wszystko przez to, że ciągle okazujesz… okazujesz… E, pieprzę to. – Włoch odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę kawiarni, jednak nie wszedł do środka, tylko kierował się coraz dalej w głąb wąskiej uliczki. Antonio popatrzył za nim, ale wzruszył tylko ramionami i położył przed sobą słomkowy kapelusz obciążony jabłkiem, by nie porwał go wiatr. Hiszpania przeciągnął palcami po strunach, zwracając się do jednego z turystów:

– Proszę nacisnąć tamten czarny guziczek, na dole, z lewej strony.

Antonio grając, zastanawiał się, co się takiego wydarzyło, że Romano znowu się zdenerwował. Podczas śpiewania pięknych strof o miłości, ciągle miał przed oczami minę Włoch, kiedy się od niego odsuwał. W końcu wpadł na genialny pomysł. Wyglądało na to, że ciągle nie nauczył go jednej, istotnej rzeczy.

Kiedy skończył i zebrał sprzęt z placu (przy okazji zauważając, że w kapeluszu leży kilka drobniaków i jeden banknot) zniknęło już dużo ludzi, którzy udali się na sjestę. Antonio nie miał zamiaru rezygnować z tego czasu na relaks z powodu złości Lovino. Co się odwlecze, to nie uciecze. Tylko, że tak naprawdę nie chciał odpoczywać, kiedy jego druga połówka była… nie wiadomo gdzie. Pomimo swojego usposobienia niepokoił się trochę.

Wrócił do domu, leżącego niedaleko centrum miasta i w niezbyt zacisznej okolicy. Jako sąsiadów miał dwa młode małżeństwa z dziećmi, które o tej porze często bawiły się w ogrodzie, nierzadko urządzając zawody w stylu: kto dalej rzuci patykiem dla psa. Raz taka gałązka wylądowała w misce sałatki Antonia, wpadając przez otwarte okno.

– Klucze… – mruknął do siebie Hiszpania i poklepał się po kieszeniach. W tym momencie drzwi otworzyły się i stanął w nich Romano z naburmuszoną miną.

– O, cześć? Dawałem ci klucze? – zdziwił się Hiszpania, wchodząc do środka. W domu roztaczał się zapach pizzy. Lovino nie odpowiedział, tylko prychnął i poszedł do kuchni zdjąć fartuch. Antonio domyślił się wyjaśnienia.

– Kieszonkowiec! – zawołał z łazienki, gdzie mył ręce.

– Wystarczyło trochę uważać, jak mnie przytu… przyciągnąłeś do siebie – odparł Włochy zachrypniętym głosem.

Hiszpania wrócił do kuchni, gdzie Romano siedział przy stole, czytając gazetę do góry nogami.

– Czytasz do góry nogami – rzucił Hiszpania, siadając po drugiej stronie stołu. Lovino przekręcił pisemko, ale po chwili je odłożył. Nie patrząc na Antonia powiedział:

– Masz kiczowaty i idiotyczny gust. To wcale nie jest ciekawe – wskazał brodą na gazetę.

– Ja jestem ciekawszy, ty zresztą też. Patrz mi w oczy – odpowiedział Hiszpania. Lovino podniósł wzrok i spojrzał niechętnie w zielone oczy Antonia, który spostrzegł jego łzy.

– Znowu jakaś lekcja? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja już trochę urosłem – głos Włoch był drżący.

– Ostatnia, przyrzekam! I najkrótsza! Odpowiedz mi na jedno pytanie, czy ty się mnie wstydzisz?

Cisza.

Cisza.

Cisza.

Cisza.

– Tak – odparł szeptem Romano. – Ale nie dokładnie ciebie, tylko nas. Razem.

– Wobec tego musimy iść dzisiaj na disco! – Antonio wyglądał jakby cieszył się z odpowiedzi. Lovino zmarszył brwi.

– Co? – spytał.

***

Sześć godzin potem pili piwo w przerwie po tańcu. Romano na początku opierał się tańczeniu z Hiszpanią, niemal doprowadziło go to do płaczu, ale kiedy Antonio przekonał go, że przecież i tak każdy zwraca uwagę tylko jak ktoś tańczy, a z kim to już zupełnie co innego.

– Chodzi o to, żeby się dobrze bawić – wyjaśniał Antonio i w końcu Romano zdecydował się potańczyć. Jednak wciąż miał wrażenie, że widzi zaskoczone miny ludzi, widzących dwóch chłopaków razem. Wolał o tym nie mówić Hiszpanii, jeszcze sprowokowałby kolejną ostatnią lekcję życia i tyle by wyszło z chociaż częściowo przyjemnego wieczoru. Bo Romano taniec pokochał.

– Może już wracajmy? Wyglądasz na trochę wstawionego, a nie wiem, kto mnie odprowadzi do domu – zaproponował Antonio. Lovino chciał powiedzieć, że przecież Hiszpania zna wiele z bawiących się tutaj osób i chyba ktoś poza nim mógłby wyświadczyć mu tę przysługę, ale zmilczał. Wtedy mógłby zostać dłużej, a nie chciał wracać bez Hiszpanii u boku.

Opuścili lokal i wyszli na rześkie, nocne powietrze. Szli lekko się zataczając. W pewnej chwili Antonio zatrzymał się w pół kroku, ciągnąc za rękę Romano do mniejszej uliczki i opierając go o ścianę nadzwyczaj mocno i stabilnie, jak na osobę, która przed chwilą miała problem ze złapaniem równowagi.

– Co znowu, durniu? – spytał Romano bez cienia złości.

Hiszpania uśmiechnął się szeroko i pocałował Lovino namiętnie. Romano oddał pocałunek, kiedy złapali oddech. Sięgnął do guzików przy koszuli Antonio i rozpiął je powoli, niezdarnymi ruchami. Chciał sięgnąć do spodni, ale Hiszpania odsunął się.

– Nie tutaj – powiedział – chodźmy do mnie. Sypialnia to lepsze miejsce.

– Antonio, jeden pocałunek więcej tu czy tam, do cholery, co za różnica?

Jeden więcej nigdy nie wystarczy – odparł Hiszpania i kolejny raz pochylił się, delikatnie, całując Romano.

[APH] Nie na serio (Russia/Liet)

Powiem mu, nie powiem, powiem, nie powiem, powtarzał w myślach Toris, odrywając płatki zwiędłego słonecznika, którego zerwał trzy dni wcześniej z ogrodu Rosji. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy jak bardzo dla Iwana te rośliny są ważne. Gdyby wiedział, nigdy by ich nie tknął. Litwa przestał obrywać płatki i zgarnął te, które pokrywały biurko, wyrzucił je do kosza i przykrył zmiętymi formularzami. Papier zatuszował ślady torisowej zbrodni.

Drryń! Toris błyskawicznie podniósł słuchawkę.

– Przyjdź natychmiast – powiedział Iwan po drugiej stronie korytarza i rozłączył się. Litwa wstał i zamarł w półkroku. Na słoneczniku zostały cztery płatki.

– Powiem – mruknął do siebie Toris i na wszelki wypadek, gdyby jakimś cudem przyszedł tutaj Iwan, wrzucił do śmietnika jeszcze cały słonecznik i przykrył go jakąś unieważnioną umową z Chinami.

Litwa zamknął za sobą drzwi i wbił wzrok w te na końcu korytarza. Kiedy miał nacisnąć klamkę zobaczył, że drżą mu dłonie. Tyle razy z nim rozmawiałeś i nigdy cię nie skrzywdził… za bardzo, pomyślał dla dodania sobie odwagi. Skrzywił się na wspomnienie rzemienia na plecach. Nie jesteś beznadziejny, a tamto było dawno. Wyluzuj się, spróbował jeszcze raz. Wziął głęboki wdech i otworzył drzwi.

Iwan siedział na zielonej kanapie i, w towarzystwie Ukrainy oraz Polski, opróżniał butelkę wódki. Toris pomimo zdenerwowania zauważył, że szyjka flaszki jest obwiązana różową wstążką. To jednak nie znaczyło jeszcze niczego dobrego, ta słowiańska trójka miała dziwne poczucie radości.

– W końcu! – na twarzy Rosji pojawił się uśmiech. Ukraina zamachała do niego, nie chcąc przerywać Feliksowi w mówieniu. Polska po prostu zignorował pojawienie się Litwy. Toris przycupnął na taborecie obok przyjaciela, który jak na razie udawał, że go nie zna.

– … strzał. A potem ciemność. Totalna. Straszna była tamta wojna.

– Ech, Feliks, daj spokój, mógłbyś w końcu zapomnieć – powiedział Iwan wstając i przeciągając się jak niedźwiedź po śnie zimowym. Albo wyjątkowo znudziła go opowieść Łukasiewicza, albo zirytowała i próbował tego nie okazywać, przemknęło przez myśl Torisowi.

– Nie rozumiesz, Iwuś – Polska pokręcił głową nadzwyczaj poważnie. Chyba chodziło o sprawę wagi dramatu historycznego, tylko wtedy był tak na serio poddenerwowany. Litwa nie lubił takiej napiętej atmosfery między tymi krajami. Wybitnie zanosiło się na konflikt. Co robić? Rozładować jakoś to napięcie. Jak? No nie wiedział, a wszystkie kawały, jakie w tym momencie przychodziły mu na myśl, zaczynały się od „Polak, Rusek i Niemiec”. Uznał je za mało śmieszne w tej chwili.

– Chłopaki – Ukraina stanęła między Feliksem, który jeszcze siedział, przybrawszy cierpiętniczy wyraz twarzy, a Iwanem, sięgającym jakby nigdy nic do barku.

– Przestańcie zanim zaczniecie, w końcu nie po to razem wypiliśmy tyle wódki, żeby teraz przelewać krew.

– Katiuszka, a niby czemu nie? Iwuś jest Groźny, lubi pokazywać swoje prawdziwe oblicze i mordować, nie tylko winnych – burknął Feliks. Iwan poprawił tylko szalik i nic nie odpowiedział na zarzut. Toris oczywiście wiedział, że nie był on bezpodstawny, bo sam jakiś czas temu znalazł teczki z nazwiskami osób, które zostały przetransportowane z obozu w Starobielsku. Wszystko to dla odtajnienia sprawy, cóż z tego, skoro winnych nie ukarano? Toris nie chciał o tym myśleć, Polska naprawdę mógłby już przystopować ze wspominaniem.

– Iwan? – zaczął niepewnie Litwa, jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Cholerna nieśmiałość, pomyślał i chwycił szklankę, która była najbardziej wypełniona. Wypił do dna duszkiem i otarł usta, krzywiąc się niemiłosiernie.

– Feliks, to twoja produkcja? – spytał, ściągając w końcu na siebie uwagę.

– Nie, importowana. Antonio powiedział, że lepszej nie znajdę po tej stronie Europy, ale i tak ją ulepszyłem.

– Czym? – Toris zauważył, że Ukraina zza pleców Feliksa, mruga do niego i uśmiecha się.

– Śliwowicą. Eksperyment, tak jakby.

– A właśnie! Eksperyment! Eksperymenty się skończyły. Wszystkie testy zaliczone. Można wcielać DU3 w życie. Więc możemy to w końcu opić – wtrącił zadowolony z siebie Iwan.

Rosja rozlał nalewkę do czterech szklanek, każdy wziął po jednej, po czym stuknęli się nimi i wypili od razu jakby się zmówili. Usiedli, a Iwan ponownie napełnił naczynia.

– Co to jest DU3? – spytał Toris. Nie przypominał sobie, żadnych dokumentów, które mogłyby zawierać taki skrót ani przypominać jego rozwinięcie.

– Dla honorU Trza Ruszyć ZadY – powiedziała Ukraina akcentując niektóre głoski. Litwa nie wiedział, co odpowiedzieć na tak idiotyczne wyjaśnienie, które było najwyraźniej prawdziwe, bo nikt nie zaprzeczył ani nie parsknął śmiechem. Toris zamiast skomentować, wypił trochę nalewki.

– Ha, widzisz, mówiłem, że to dobry skrót. Licia nie skumał, o co chodzi to nikt nie skuma.- Feliks założył nogę na nogę i upił łyk nalewki. Iwan wzruszył ramionami.

– Bo to głupi skrót- podsumował Rosja i opróżnił swoją szklankę.

– Ale w skrótach nie o to chodzi, Iwuś.

Ukraina zerknęła z obawą na siedzących po obu jej stronach Słowian.

– Iwan, daj spokój – zastrzegła, widząc zdeterminowaną minę Rosji. – Lepiej włącz jakąś muzykę.

Rosja podszedł do wieży stereo i włożył płytę. Po kilku sekundach ryknęło rosyjskie disco. Ukraina wstała, uśmiechając się szeroko i wyciągnęła ręce do Feliksa.

– Feluś, obiecałeś – powiedziała dziecinnym tonem. Polska wstał i początkowo niechętnie, ale z każdym krokiem coraz bardziej wczuwał się w rolę króla parkietu.

– Dasz radę – powiedział do siebie Toris, patrząc na Iwana siadającego na swoim biurku i przypalającego papierosa. Wyglądał na zrelaksowanego. Litwa w kilku krokach znalazł się obok niego.

– Iwan? – zagadnął Rosję, na co reakcją była uniesiona brew. Jednak nadal przyglądał się tańczącej parze. Litwa też na nich zerknął, właśnie Feliks jednym, płynnym ruchem zgasił światło w pokoju. Nikt jednak nie kwapił się do ponownego włączenia. Zrobiło się nastrojowo, bo jedynym źródłem oświetlenia był księżyc w pełni, znajdujący się na wprost dużego okna. Dochodziła dwudziesta druga.

– W tańcu można ich rozróżnić tylko po tym, któremu skacze biust – powiedział z głupia frant. Alkohol naprawdę mieszał mu w głowie.

– Umiesz tańczyć? – spytał Rosja, w końcu zwracając na Litwę swoje spojrzenie. Toris pokręcił głową, patrząc na otwierające się drzwi. Szybciej, bo znowu nie będziesz miał okazji, ponaglił się w myślach.

– Ty podobno nieźle sobie radzisz – powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy. Osoba, która właśnie stanęła w gabinecie Rosji, nie miała zamiaru szybko się ujawnić, bo poruszając się przy ścianie skierowała się do drzwi obok szafy i cicho je za sobą zamknęła.

– Jasne. – Iwan zaciągnął się. – Chodź, pokażę ci kilka kroków, bo nie mogę patrzeć, jak ten Polak wije się na wzór nowej mody z zachodnich klubów.

Iwan zgasił papierosa na popielniczce, którą podsunął mu Litwa, gdyby Toris tego nie zrobił, jego dłoń stałaby się popielniczką. Rosja wyciągnął niedbale do Litwy rękę i ujął go po męsku. Figura przypominała Torisowi walca albo tango, nie znał się na tym, ale z pewnością jakiś elegancki taniec, zupełnie niepasujący do muzyki dyskotekowej.

– Hej, nie spinaj się – powiedział Iwan, pokazując Litwie kolejne kroki. Toris momentalnie stracił rytm i szarpnął się do tyłu. Na szczęście, nie miał dużo siły i to mocny uścisk Iwana przywrócił go do poprzedniej, pionowej pozycji.

– Toris – mruknął Rosja z dezaprobatą taką, jak wtedy, gdy Litwa zbyt wolno radził sobie z porządkowaniem szkła, które wypadło z szyb po wybuchu u Ukrainy, w Czarnobylu.

Litwa z całych sił postanowił nie wypadać z rytmu ani potykać się o własne lub, co gorsza, Iwana stopy.

– Co to za taniec? – spytał po dłuższej chwili.

– Tradycyjny syberyjski… majtaniec – odparł Iwan, a jego wzrok mówił „nie drąż tematu, bo to źle się skończy”. Przez kolejne minuty tańczyli, a Litwa próbował nie myśleć jak bardzo dziwnie muszą wyglądać. Iwan był od niego wyższy o ponad głowę i Toris patrzył nad ramieniem Rosji. Natomiast niemal nieustannie czuł na sobie lodowate spojrzenie blondyna.

Dopiero po minucie Toris zdał sobie sprawę, co zaobserwował za plecami Iwana. Mianowicie, z drzwi obok szafy ktoś się wyczołgał pod biurko Rosji. Tam przez chwilę pozostał niezauważalnym dla skupionego na krokach bruneta. Po chwili z powrotem zwinnym susem zniknął za drzwiami. Litwa zastanawiał się, czy bardzo oberwie mu się, kiedy powie o tym swojemu szefowi. Rzucił mu szybkie spojrzenie w górę, gdzie napotkał złowieszczy uśmiech Iwana.

– Coś cię gryzie, Laurinatis?

– Ktoś jest za drzwiami, tam obok szafy – wydukał Toris.

– Tam nikogo nie ma, wierz mi. Ech, kiepski z ciebie tancerz. Dobra, sprawdzimy, co tam widzisz, towarzyszu.

Litwa nie nadążał za tokiem myślenia Iwana – nikogo nie ma, ale chce sprawdzić co tam jest? Pełen obaw podążył za Rosją, który przylgnał do ściany obok drzwi i wyciagnął pistolet zza pazuchy. Szybko nacisnął klamkę i wparował do małego, ciemnego jak noc na Kamczatce składziku krzycząc „ręce za głowę”. Toris rozejrzał się, trzymając się o pół kroku od wejścia, ale nikogo nie zobaczył. Pstryknął więc włącznik światła i pomieszczenie zalała żółta poświata. Wszędzie stały sejfy z pokrętłami, ale poza tym nikogo tam nie było. Po plecach Litwy spłynęła strużka potu, dopiero teraz odczuł gorąco po tańcu.

– Nikogo tu nie ma. Żywego na pewno – powiedział Iwan trochę zawiedziony. Wyszedł ze składziku, dokładnie zamknął drzwi i zgasił światło. Toris oparł się plecami o przyjemnie chłodną ścianę i przymknął oczy. Czuł się jak wariat. Nikogo tam nie było? Przecież widział dwa razy, jak ktoś się tu zamyka.

– Po czym tak masz? – spytał Iwan łapiąc go za podbródek. Litwa natychmiast otworzył oczy i zobaczył przed sobą duży, niezgrabny nos, fiołkowe oczy oraz wąskie usta. Twarz Iwana była o kilka centymetrów od Torisa, nie pamiętał on, żeby kiedykolwiek znalazł się tak blisko Rosji.

– Po tym, co wszyscy. Ty nalewałeś – przypomniał cicho Toris. Wziął głęboki oddech i chciał już uwolnić się z tego uścisku, który uniemożliwiał mu patrzenie gdziekolwiek indziej poza twarzą Rosji oraz kawałku sufitu. Nie udało się, więc próbował skupić wzrok na tym drugim. Poczuł zapach owiewający Iwana, mieszaninę alkoholu, płynu do płukania tkanin oraz miodu. Toris miał ochotę zanurzyć się w tym zapachu i… pocałować Iwana.

– Oczy ci się błyszczą – powiedział Rosja przypatrując mu się uważnie, jednak puścił jego podbródek i wyprostował się.

– Może będę chory – Toris poczuł, że policzki zaczynają go palić. Muszę naprawdę wyglądać na przeziębionego, pomyślał.

– Wiesz, co? Kłamać to ty się jeszcze nie nauczyłeś. Możesz chyba mnie, swojemu zaufanemu szefowi się wygadać, da?

– Bo widzisz, Iwan – zaczął Toris.

– Chwila, towarzyszu. Siadamy, bo ja nie lubię słuchać na stojąco.

Usiedli na zielonej kanapie, Rosja nalał sobie pół szklanki orzechówki i napił się, a Toris oparł się i postanowił dłużej nie przeciągać tego, co tak długo wydawało mu się nierealne.

– Od pierwszego dnia pracy u ciebie byłem pewien, że zostanę tak długo jak będziesz chciał.

– To prawda – Rosja spojrzał na Torisa wyniośle. Litwa oddałby wszystko, żeby zamiast mówić pocałował go. Chwycił go za szalik i nagle jego ręka znalazła się w żelaznym uścisku Rosji.

– Ręce precz od szalika – powiedział Iwan tonem wbijającym Torisa w kanapę. Jedyne, co w tej chwili Litwa był w stanie zrobić to syknąć:

– Ale wiesz, co jeszcze jest prawdą? Że cię kocham.

– Cicha woda normalnie! Nie mogę. Haha! – Rosja puścił rękę Litwy i klepnął go w kolano i wstał z kanapy. Toris patrzył z zaskoczeniem na jego twarz. Z jednej strony uśmiech Iwana był najpiękniejszą rzeczą jaką widział, ale z drugiej… to nie mogło dziać się naprawdę. Toris blado się uśmiechnął, ale Iwan już tego nie zauważył, bo zwabionym śmiechem Polsce i Ukrainie już opowiadał, co się stało przed chwilą.

– A on wtedy do mnie ” Wiesz, co jest też prawdą? Że cię kocham!”. Dobre, nie? Haha!

Litwa wstał i wyszedł tak cicho, jak osoba myszkująca po gabinecie Iwana.

[APH] Przyjaciele

Samolot wylądował, a Feliks przetarł oczy i przeciągnął się. Na lotnisku nikt na niego nie czekał, ale po sześciu latach traktowania jak śmiecia przez trzech sąsiadów, za bardzo się tym nie przejął. Wziął taksówkę i udał się do angielskiego pałacu. Powitał go kamerdyner i odebrano od niego wojskowy płaszcz. Wszystko jak zwykle miało charakter bardzo elegancki, od którego zdążył już odwyknąć. Mimo to nie czuł się nieswojo nawet w wypłowiałej, różowej koszulce na krótki rękaw, odsłaniającej jedną zabandażowaną rękę, a drugą w gipsie i na temblaku. Zza jego pleców rozległ się głos Francisa:

– Zgubiłeś swój dawny szyk, mon cheri – powitał go w typowy dla siebie sposób.

– No, generalnie moda w Auschwitz nie stała na wysokim poziomie – odparł Feliks i chciał dalej wyjaśniać, ale przerwał mu śmiech Arthura.

– Oj, Feluś. Ale w tym stroju nawet na Halloween nikt nie weźmie cię poważnie. Jesteś połowiczną mumią. Ha ha!

Pojawienie się Anglii, Polska skwitował szerokim uśmiechem. Nauczył się nie brać jego niemiłych słów na poważnie, bo wtedy mógłby nawet wpaść w depresję.

Jedynie Ameryka wyłaniający się właśnie zza drzwi siorbiąc colę, coś tam wspomniał o pomocy dla Polski. W tym momencie czyjaś silna ręka chwyciła Feliksa za kark, pociągnęła do tyłu i tyle go widzieli dawni przyjaciele. Łukasiewicz próbował się wyszarpnąć, ale został puszczony dopiero na zewnątrz pałacu Anglii. Wiatr targnął jego włosami i momentalnie sprawił, że chłopakowi przebiegł dreszcz po plecach.

– Widzisz, co oni ci robią, Polsza? To są burżuazyjne gadziny. Musisz z nimi całkiem zerwać, bo nie zostawią na tobie suchej bandaży. Nitki znaczy. Idziemy do mnie, nie mogę patrzeć, co tu się dzieje. – Polska w pewnym sensie czuł, że Iwan ma rację.

– Burżuazyjne może tak, ale nie gadziny. – Feliks sam już nie wiedział, dlaczego ich broni. Obejrzał się za siebie, gdzie przez okno jadalni widać było jak Francja i Anglia popijali herbatę, słuchając gestykulującego Alfreda.

***

Kiedy jechali jakimś rzęchem na wschód, Iwan wyciągnął jak asa z rękawa flaszkę i zaproponował Feliksowi układ. W zamian za odcięcie się od zachodu dostałby taki sam dobrobyt komunistyczny, jaki mają w Związku Radzieckim. Polska pokiwał smętnie głową, nie patrząc w oczy dawnemu wrogowi. Nie, on nadal nim był. I składał propozycję nie do odrzucenia.

Już w swojej willi Iwan opowiedział mu ogólnie jak miałoby wyglądać jego wspaniałe państwo, a Feliks w tym czasie wgapiał się w zmatowiały dywan, którym obłożona była ściana za plecami Rosji, i obmyślał plan ominięcia tej przymusowej „ugody”. Rosja nie naciskał, dał mu czas do namysłu. W takich chwilach jak po każdej zakończonej akcji, Iwan wychynął kieliszek wódki czy innego cholerstwa za zdrowie „towarzysza”. Feliks nie miał słabej głowy do trunków, ale wolał nie ryzykować, bo co ruski alkohol potrafił zdziałać, widział już raz na przyjęciach w Moskwie. Wzdrygnął się na wspomnienie konającego pod stołem nieostrożnego degustatora.

Kiedy Iwan wlewał Feliksowi alkohol, Polska dyskretnie rozejrzał się i udając, że interesuje go kolekcja broni na ścianie, zagadał Rosję. Jednocześnie wylał do doniczki z monsterą zawartość kieliszka, po czym z wyrazem niewinności (te lata w konspiracji na coś się jeszcze przydały) przytaknął opowiadającemu o szabli Iwanowi, który właśnie ją zdjął i prezentował swojemu gościowi wymachując i świszcząc nią w powietrzu. Gdy Rosja postanowił wystrzelić kilka serii z zabytkowego pistoletu na cześć Władimira Iljicza Ulianowa, Polska zdecydował się opuścić jego rezydencję.

Ostateczny plan działania wobec podejrzanego radzieckiego ustroju ustalił, kiedy wracał do domu ciemnym lasem, omijając chatkę Białorusi. Ot, po prostu na najlepsze pomysły wpadał w takich romantycznych okolicznościach jak rozgwieżdżone niebo i mroczny las.

– Pierwszy protest zrobię w Poznaniu, a dalej zobaczymy, co na to Wania – powiedział do siebie wesołym tonem, podsumowując swoje rozważania i poszedł dalej, nucąc „Stokrotka rosła polna”. Kilka razy zahaczył o gałęzie i bandaże zaczęły się odwijać, ale kto by na to zwracał uwagę, kiedy w perspektywie jest bój o wolność.

[APH] American Dream (USA/UK)

Alfred poczuł jak ciepła ręka obejmuje go w pasie, a w nos łaskocze zapach lawendowego mydła.

– Ameryko, pojebańcu, nie mogę zasnąć przez okruszki po twoich pączkach w moim łóżku – szepnął Anglia lekko poirytowanym tonem.

– Artie, będziesz odrabiał za mnie matmę – wymamrotał sennie Alfred, przekręcając się twarzą do niego i również obejmując go w pasie. Po chwili w pokoju numer siedemdziesiąt trzy, w angielskim akademiku rozległo się ciche chrapanie obydwu chłopaków.

***

Spocony po treningu koszykówki Ameryka wpadł do pokoju zajmowanego wspólnie z Anglią, gdy ten czytał „Romeo i Julię”, podpierając twarz na dłoniach, a łokcie na blacie biurka.

– Rzucam tę diabelną szkołę – oznajmił Alfred, po czym wypił szklankę soku pomarańczowego Arthura.

– Co? – Kirkland oderwał się od lektury i spojrzał na niego jak na osobę, którą dotąd uważało się za szaloną i inteligentną, ale nagle okazało się, że jest w niej więcej tej pierwszej cechy.

– Spadam z tej budy. Freedom!

– Ależ, co ty pieprzysz? Nie po to przyszedłeś do college’u! Pierdol wolność bez wiedzy. Nie możesz mnie… nie możesz tego zrobić, bo skończysz jako akwizytor wciskający ludziom badziewie.

– Wiesz, to właściwie jest to, co chciałbym między innymi robić. Coś ambitniejszego też bym znalazł, na przykład geografia. Ten ląd, który oglądaliśmy wczoraj na mapach jest dwa razy taki jak Europa, a i tak nie zbadano go całego. Miałem zamiar zapytać, czy się do mnie przyłączysz.

– W życiu, kurwa. Nie przyznam się, że cię znam – Arthur chciał demonstracyjnie wstać i wyjść z pokoju, ale Ameryka go uprzedził,zatrzymał się jeszcze w progu.

– Świat mnie potrzebuje, nie tylko ty – powiedział zirytowany, że Anglia nie podzielał jego entuzjazmu. Wyszedł tak jak stał, w spranym T-shircie i z wyrazem bezgranicznego zawiedzenia na twarzy.

– Kopnięty w jaja, heros – mruknął Arthur, kiedy rozległo się trzaśnięcie drzwiami.

***

Alfred wciągnął wilgotne powietrze do płuc i wszedł przez otwartą bramę na teren pałacu. Szedł, rozglądając się na boki, podziwiając ogród, jaki znajdował się po obu stronach alei. Miał wrażenie, że jego również ktoś obserwuje, ale nie mógł znaleźć tego kogoś i przyłapać na szpiegowaniu. Nie, duchów nie ma. Wróżki? Absurd. Tylko czemu Kirkland wybrał taką przesyconą atmosferą historii starych, szlacheckich rodów i zapachem nieustannego deszczu? Ameryka obejrzał swoją kurtkę z czasów, gdy służył w marynarce powietrznej. Wyglądał w tym miejscu jakby urwał się z balu przebierańców. Nabrał większej pewności siebie, gdy wyjął z plecaka paczkę donatów. Ech, co tam, Anglia i tak za nimi nie przepadał, więc nic się nie stanie jak zje jednego. Do wejścia dotarł gryząc pączka i starając się ignorować to, że patrzy na niego nieokreślone coś. Zapomniał już trochę o dziwactwach Anglii.

Oblizał usta z lukru i zapukał do drzwi z metalowymi okuciami. Przez długą chwilę nic się nie działo. Potem zza drzwi wychynął Arthur zaplatając ręce na piersi.

– Cześć, Anglio!

– Alfred.

– Nawet nie zgadniesz, co widziałem na tym nowym kontynencie, który mi kiedyś pokazałeś na mapie! Na początku byli tam Indianie, z którymi wypaliłem fajkę pokoju i zostałem Orłem Latającym Wyżej Niż Widzi Duch. Szkoda, że szybko wymarli i zostały po nich jedynie legendy. Ale potem znalazłem kowbojów-

Dalej opowiadałby historię ludzi zamieszkujących Nowy Świat, gdyby nie niespodziewany uścisk, jakim obdarzył go Kirkland, rzucając mu się na szyję. Ameryka znów miał tylko wrażenie, ale może tak było naprawdę, w każdym razie na szyi poczuł ciepłą kroplę.

Anglia przestał go obejmować. Arthur odwrócił się, otworzył szerzej drzwi i niczym kamerdyner zaprosił go do środka ruchem ręki. Kiedy znaleźli się w ciemnym holu, szybko wyjął chusteczkę i otarł łzy z policzków. Ameryka uśmiechnął się.

– A ja myślałem, że to deszcz…

***

Wruum! Alfred otworzył oczy rozglądając się po swoim spowitym w półmroku pokoju w mieszkaniu przy Piątej Alei. Rozległ się pisk opon. Telefon! Wyskoczył z łóżka i w dwóch krokach znalazł się przy parapecie, gdzie leżał dotykowy aparat wyświetlając napis: Wróżka dzwoni.

– Al? Czy ty za mną tęsknisz? – przy jego uchu rozległ się zniekształcony przez przekaźnik głos Kirklanda. Ameryka usiadł na łóżku.

– To tylko sen, telepato.

– Śniłeś o mnie? – Arthur starał się nie okazać zaciekawienia.

– Nie miewam koszmarów, Artie.

– W takim razie wpadnij do mnie jutro. Na śniadanie.

– Chcesz otruć bohatera? Ty do mnie wpadnij.

– Nie sądzę, żebyś mógł mnie godnie przyjąć.

– Sir Kirkland będzie urażony jeśli zaproszę go na parzoną po japońsku herbatę w filiżance z chińskiej porcelany?

– Będzie. Twój zakurzony Nowy Jork jest wystaraczająco uwłaczający.

– W takim razie do zobaczenia. – Alfred rozłączył się.

– Pomarzyć można – mruknął Arthur.

[APH] Szósty lipca (USA/Canada)

Alfred obudził się kilka minut po północy z lekkim bólem głowy, który spowodowała niewygodna poduszka. Spojrzał na czym spał, nie poduszka, laptop. Zasnął po odpowiedzeniu na wszystkie wiadomości dotyczące dodania zdjęć na facebooka z jego urodzinowej imprezy. Ameryka przeciągnął się i założył okulary. Trzeba by się umyć. Wyciągnął kilka przypadkowych ubrań z szuflady na piżamy. Poszedł po omacku do łazienki, przewracając miniaturę Statui Wolności na korytarzu przy schodach. Zdejmując koszulkę, spojrzał w lustro i zamarł. Chwilę zajęło mu uświadomienie sobie, że na czole ma przekrzywiony napis „American Idiot”. Ściągnął koszulkę do końca i znów zastygł w zdumieniu. Czyżby Iwana trzymały się żarty? Alfred na dobre rozbudzony wrócił do pokoju i na palcach podszedł do łóżka, zgarniając po drodze colta i latarkę z szafki na gry komputerowe. Schylił się, trzymając broń przed sobą i celując w ciemność, skrywającą zwykle potwory i Rosję. Zaświecił latarką, ale nie znalazł nic oprócz pudełka po czekoladowych ciasteczkach. Wyciągnął je ostrożnie. Jeśli to rosyjska bomba to i tak zostało już mu niewiele życia. Otworzył pudełko, jego serce wybijało niespokojny rytm. Pusto? Potrząsnął nim jak zawiedziony dzieciak i ze środka jednak coś wypadło. Kartka z kalendarza. Lipiec, a w kółeczku czwarty dzień miesiąca, natomiast w dużym, zakreskowanym polu – pierwszy. Ameryka podrapał się po głowie. Z czymś mu się kojarzyła ta data.

– Blast it!* – wykrzyknął, podrywając się z podłogi. Rzucił się do biurka, gdzie jak pamiętał zostawił telefon.

***

Kanada czekał na usmażenie się drugiego naleśnika i czytał z zapałem ostatni rozdział „The Masked Rider: Cycling in West Africa”**, kiedy do drzwi ktoś zadzwonił. Odruchowo mruknął:

– Zaraz.

Pukanie powtórzyło się z większą intensywnością. Tym razem towarzyszył mu okrzyk:

– Otwierać, KGB!

Matt zaniepokoił się, chociaż nie wiedział, co oznacza ten skrót. Głos, który to wypowiedział brzmiał groźnie. Kanada podszedł do drzwi i zerknął przez wizjer. Zobaczył jedynie szerokie barki Iwana, jego szalik oraz czapeczkę w gwiazdki i paski amerykańskiej flagi, ale z naklejonym liściem klonu. Po chwili czapeczka podskoczyła, a pod nią ukazała się twarz Feliksa Łukasiewicza.

– Jeśli nie otworzysz to sami zjemy ten zafelisty tort – zagroził drzwiom.

Kanada uśmiechnął się do siebie i otworzył drzwi. Natychmiast do środka jego spokojnego, uporządkowanego domu wdarła się zgraja państw, z których każde śpiewało w innej tonacji „Happy Birthday”. Kiedy skończyli składać mu życzenia i wręczać prezenty ktoś krzyknął, że coś się pali i Matt pobiegł do kuchni, gdzie na patelni czernił się naleśnik. Wyłączył kuchenkę i wyrzucił spalony placek. Wyjmował właśnie butelkę syropu klonowego i nową patelnię, by zrobić dla gości popularny przysmak, gdy obok niego stanął Alfred.

– Zostaw to na razie, bo Włochy jest gotowy zdmuchnąć ci świeczki na torcie – wyjął mu z rąk butelkę i patelnię, po czym chwycił Matta w pasie i posadził sobie na ramionach jak dziecko. Kanada pojawił się w salonie, ale goście ledwo zwrócili na niego uwagę, bo Ameryka wyglądał jak zwykle, wyprostowany wydawał się wcale nie odczuwać ciężaru Kanady. Postawił go przed stołem i wyjął aparat z kieszeni swojej kurtki pilotki. Ludwig pociągnął Włochy za rękę, by ten przestał nachylać się nad tortem i dmuchać. Zrobił to tak gwałtownie, że usta Feliciano znalazły się na ustach pochylonego Niemcy. Większość zebranych tego nie zauważyła, bo uwaga gości skierowana była na Kanadę. Matt wziął głęboki wdech jakby skakał na główkę i wypuścił powietrze na piętnaście płomieni świeczek gasząc je. Równocześnie Francja, Ameryka, Prusy, Dania i Hiszpania zrobili zdjęcie (w tym jedno selfie francusko-angielskie). Kanada uśmiechnął się trochę jeszcze zaskoczony takim zainteresowaniem i powiedział:

– Dziękuję. Macie ochotę na coś do picia? – Zaraz posypały się zamówienia, ale Alfred skinął na Rosję rozlewającego pokątnie wódkę do trzech kieliszków. Polska wyglądał już na wstawionego. Iwan wręczył Ukrainie butelkę, po czym zajął się zbieraniem zamówień. Ameryka i tak mógł się założyć, że wszyscy dostaną to samo, bo Iwan nie przywykł do parzenia herbaty ani obsługiwania ekspresu do kawy.

– Możemy pogadać? – spytał Alfred prowadząc Kanadę w kąt za biblioteczką.

– O czym? – odparł Matt udając, że nie wie o co chodzi.

– Masz rację, jestem idiotą – powiedział Ameryka i wyciągnął telefon, podsunął go Kanadzie. Na wyświetlaczu znajdował się do połowy rozebrany Alfred z czerwonym napisem na czole.

– Załóż klub wielbicielek swojego ciała. Coś mi się wydaje, że będzie ich sporo. Tylko wytnij twarz. – Matt oparł się o ścianę obok brata.

– Dlaczego? Jest całkiem-całkiem jak na superbohatera. Nie muszę nosić maski jak Batman.

– Jemu głowa chyba do czegoś innego służyła niż do podziwiania.

– Ale przyjęcie mi się udało, nie sądzisz? – Alfred zmienił temat. Kanada pokiwał głową. A zaraz potem pokręcił.

– Nie będę ci jakoś specjalnie dziękował, przecież najpierw o nich zapomniałeś.

– Okej, może być niespecjalnie – odparł Ameryka z lekkim uśmiechem. Dostał kuksańca w bok.

– Łaskoczesz, mały.

– Chociaż umiem. Nie miażdżę ludzi w uściskach.

– Nie próbuj być niemiły. Skąd wiedziałeś, że zajrzę do tego pudełka?

– Trochę już się znamy, nie przegapiłbyś okazji do jedzenia. No i zawsze warto spróbować, nawet jeśli szanse są znikome.

– Wiesz co myślę? Zapomniałem dać ci prezentu. – Alfred wyszedł zza biblioteczki, a zaciekawiony Kanada za nim. Ameryka wyszedł z domu i skierował się na parking, gdzie stał jego jeep. Otworzył go i zanurkował na tylne siedzenie.

– Dammit! Zapomniałem – powiedział zakłopotany Ameryka. Matt uniósł jedną brew.

– Wiesz co? – spytał.

– Nie mów tak. Nie wiem przecież – odparł zirytowany, wychylając się z jeepa.

– Myślę, że jednak wiesz. Wcale niczego nie zapomniałeś, bo czy ja dałem ci prezent na twoje urodziny? Nic się nie stało. Może zamiast tego po prostu…

Przysunął się bliżej. Na filmach to wygląda prościej, pomyślał i zarumienił się. Szlag by to, akurat kiedy się odważyłem, przestałem być dla innych niewidzialny, mam za sobą najryzykowniejsze elementy planu, znowu hamuje mnie ta cholerna nieśmia-

Ameryka dotknął delikatnie jego ciepłego policzka. Kanada spojrzał mu w oczy. Te okulary, zdecydowanie nie były krótkowzrocznemu Alfredowi w tej chwili potrzebne. Zdjął je i odłożył na dach samochodu. Ameryka pochylił się i pocałował najpierw górną, a potem dolną wargę Matta, który wspiął się na palce. Alfred pogłebił pocałunek, a Kanada poczuł przez koszulkę z jednej strony zimną szybę i drzwi samochodu, a z drugiej ciepło bijące od Ameryki.

Tak długo na to czekał, a kiedy w końcu poprzedniego dnia zaryzykował miał przecież niewielkie szanse powodzenia misternego planu. Alfred nie zawsze był domyślny, ale teraz Matthew miał wrażenie, że aż zbyt dobrze wiedział co robić. Odsunęli się od siebie zaczerwienieni. Przez krótką chwilę wsłuchiwali się w głośną muzykę, którą ktoś włączył w domu Kanady.

– Wracamy, bro – szepnął mu do ucha Ameryka i chwycił za rękę, ciągnąc w stronę hałasu. Matt chciał odetchnąć z ulgą, że to wszystko ma już za sobą, ale przyszło mu do głowy, że tak naprawdę to nie wie, co dalej. To „dalej” zależało od Alfreda.

* „niech to!”
** cykl reportaży perkusisty i motocyklisty – Neila Pearta

[APH] Przez różowe okulary o tym, co trapi Litwę (Liet/Poland)

– Kozacy buntowali się przeciwko wszystkiemu, co wydawało im się niesprawiedliwe. Dla nich. Na przykład pchali się do wojska i chcieli żołdu, chociaż nikt ich nie zmuszał do walki. Zdarzało się, że… – Moją uwagę przyciągnął grubas składający samolocik z papieru. Podszedłem do niego, dopiero wtedy podniósł wzrok i spojrzał na mnie.

– Zdarzało się, że? – powiedział mechanicznie.

– Czemu powtarzasz? – zdziwiłem się.

– Bo pan myśli, że nie słucham.

– Oczywiście, że nie. Nie słuchasz, więc czym ja mam się przejmować? Za to masz źle zagięte skrzydełko – odparłem z kamienną twarzą. Z pierwszej ławki dobiegł mnie zduszony chichot. Grubas… Muszyński… Muszyński Adrian poprawił zręcznie zagięcie i zajął się drugim skrzydłem. Wróciłem do opowieści o Chmielnickim, do końca lekcji nie słyszałem nic oprócz szelestu kartek i cichego: „ha, źle zagiąłeś”.

Kiedy zaterkotał dzwonek wyszedłem z sali jako pierwszy, bo mówienie przez czterdzieści pięć minut trochę mnie zmęczyło. Od tego zaczynałem mieć chyba omamy, bo za plecami usłyszałem szum jakby leciało kilkanaście papierowych samolocików. Czekały mnie jeszcze dwie lekcje, właściwie trzy, ale na trzeciej miała być kartkówka. Poszedłem do pokoju nauczycielskiego, żeby napić się czegoś. W drzwiach prawie zderzyłem się z Torisem niosącym cappuccino i swój szary pokrowiec na laptopa. Wyglądało na to, że dopiero przyszedł i wybierał się do swojej pracowni.

– Skąd wiedziałeś? – zdziwiłem się, lekko chrypiąc. Uśmiechnąłem się i wziąłem od niego papierowy kubeczek.

– Potrzebowałem czegoś do rozgrzania się – odparł, wywołując u mnie kolejny raz zaskoczenie. – Malinka siedzi na twojej szafce i sorry, ale nie mam czasu – speszył się i nienaturalnie szybko poszedł do swojej pracowni. Napiłem się cappuccino. Nie rozumiem tego Toriska, czemu go tak zawstydzam?

Dopiłem cappuccino i rzuciłem do kosza kubeczkiem. W pokoju nauczycielskim siedzieli Ameryka i Anglia szepcząc coś do siebie. Obok Alfreda leżała moja pluszanka. Hm. Litwa był strasznie rozkojarzony, że pomylił krzesło z szafką. Zwykle bardziej pilnuje moich rzeczy, coś musiało się stać. Zamyśliłem się na chwilę, wpatrując w przestrzeń przed sobą.

Hm, biedny Litwa wyglądał na całkiem zdrowego, nieśmiałego tak jak zawsze, ale za bardzo roztargnionego. I chyba coraz bardziej o mnie zapominał. On mnie unikał! Totalnie! Już miałem iść do niego, ale zaterkotał dzwonek. Zmieniłem kierunek i zamiast na schody otworzyłem drzwi do mojej sali.

***

Od razu po lekcjach wpadłem do pokoju nauczycielskiego i zastałem tam Litwę pogrążonego w podróżowaniu palcem po mapie. Zerknąłem mu przez ramię, ale atlas był w dziwnym położeniu i nie mogłem zorientować się, jaki kraj przykuł uwagę Torisa.

– Co oglądasz? – spytałem.

– Nic, nic, ja tylko… hm- Litwa wyprostował się gwałtownie, a potem odwrócił mapę do góry nogami. Albo raczej nogami do dołu, bo przypominała teraz Europę Środkową.

– Mam kartkówki do sprawdzenia. Pomożesz mi? – zapytałem, kładąc przed Litwą pół stosiku zapisanych kartek.

– Ale ja uczę geografii, a to jest historia – odparł Toris.

– Krzyżacy, Grunwald, gorące lato. Zapomniałeś? – spytałem mimochodem, siadając naprzeciwko Torisa.

– Nie, tego się nie da zapomnieć. To nasza część historii – powiedział Litwa dziwnym tonem.

– Totalnie najlepsza nasza przygoda, nie? Cholercia, niewygodne te krzesła. – Podwinąłem nogę pod pośladki, ale to niewiele dało, więc wyciągnąłem stopy pod blatem stołu i krzesłem Torisa. No, trochę lepiej. Zająłem się kartkówkami, im szybciej skończę z tym nudnym obowiązkiem tym szybciej wyciągnę z Litwy to, co go gryzie. Ale właściwie, czemu to moje pytanie ma czekać? Położyłem łokcie na stole, oparłem na dłoniach twarz i spojrzałem na Torisa liczącego punkty tych beznadziejnych dzieciaków. Wyciągnąłem rękę, wziąłem długopis i obróciłem go między palcami.

– Co tak jakby się dzieje, Licia?

– Co się dzieje? – Popatrzył na mnie jak pierwszy raz na Tony’ego.

– Myślisz, że ja myślę, że ty nie słuchasz? – przypomniałem sobie to, co na lekcji mówił Muszyński. – Generalnie mnie unikasz, mylisz szafkę z krzesłem, tak jakby powtarzasz po mnie. I w ogóle. Jesteśmy kumplami, więc powinieneś mi mówić wszystko.

Litwa nie odpowiedział tylko rozejrzał się w poszukiwaniu długopisu. Przyszedł mi wtedy do głowy totalnie zafelisty plan.

– Szukasz czegoś? – spytałem słodko. Toris spojrzał na mnie uważnie, a potem na wystający z mojej dłoni kawałek czerwonego pstryczka.

– Oddam ci jak powiesz, czemu się zachowujesz jak po przeterminowanym cukierku.

– Feliks…. ja…. Po prostu go oddaj.

– Fajny jest, nie miałem jeszcze takiego…

– Skoro tak ci się podoba to go zatrzymaj.

– Dobra, masz.

Wyciągnąłem rękę z długopisem, ale nie puściłem i Toris, który chwycił za pstryczek został przyciągnięty przeze mnie. Pocałunek był krótki, ale Licia wyglądał na wstrząśniętego. Zarumienił się, tak jak on to ma w zwyczaju. Totalnie mnie to rozczula.

– Już nie jesteśmy kumplami, nie? – powiedział po chwili milczenia.

– Ale mnie to generalnie pasuje – odparłem. Odsunąłem sprawdziany i atlas na bok. Teraz co innego było ważne. Usiadłem na stole jak na zjeżdżalni, a potem zsunąłem się na kolana Torisa. Odgarnąłem mu włosy z czoła. Na kilka sekund zatrzymałem palce na jego skroni wyczuwając szybki puls. Nie znam się na tym, ale był zdecydowanie za szybki jak na standardowe bicie serca. Jednak Licia nie wyglądał na ośmielonego. Rozejrzał się niepewnie po pomieszczeniu, ale nikogo już od dawna nie było. Uśmiechnąłem się i przytknąłem mu do szyi długopis, który ciągle trzymałem w ręku jak broń.

– Poddaj się albo Warszawa zostanie twoją stolicą! – powiedziałem składając na jego ustach kolejny pocałunek.

– Feliks, pamiętasz naszą ostatnią unię? – spytał kiedy się odsunąłem. – Pomyślałem, że dobrze byłoby gdybyś nigdy o mnie nie zapomniał – powiedział Litwa, ujmując drżącą ręką moją dłoń dotykającą jego skroni. Poczułem wtedy jak coś chłodnego wciska mi na kciuk. Jeny, generalnie był skołowany skoro założył mi obrączkę na ten palec.

– Wygodnie tu u ciebie – powiedziałem, bo coś mnie zapiekło w oku i chciałem odwrócić jego uwagę. Tak jakby mnie zaskoczył. Dobra, totalnie mnie zaskoczył. Dlatego pocałowałem go ponownie. Tym razem już nic nie powiedział. Wstał trzymając mnie delikatnie i przekręcił klucz w zamku. Zdaje się, że sprzątaczki miały tego dnia mniej pracy, a my kolejną przygodę, tym razem kończącą nasze kumplowanie się.

Witaj, świecie!

Napisz opowiadania o wszystkich możliwych paringach z Axis Powers Hetalia – dostałam od przyjaciółki takie wyzwanie. Blog będzie poświęcony właśnie tym opowiadaniom (chociaż nie tylko). Większość będzie yaoi, ale poza tym tematyka dosyć szeroka, chociaż nie mam planów co do wszystkich tekstów (których będzie notabene ok. 20).